Coup jako zaliczenie dotknięcia.
George Bird GrinnellFragment artykułu „Coup and Scalp among the Plains Indians” George'a B. Grinnella zamieszczonego w czasopiśmie American Anthropologist, N.S.12 z 1910.
Tekst ten ukazał się również w Tawacinie nr 2 (26) Lato 1994 w tłumaczeniu Darka Pohla.
W dawnych czasach najważniejszym zajęciem niektórych plemion Równin, oczywiście po zaspokojeniu pierwszej potrzeby życiowej, jaką jest pożywienie, była wojna. Spośród wielu wojennych zwyczajów najbardziej znane i najczęściej opisywane są skalpowanie i zaliczanie dotknięć. Ogólnie są źle rozumiane i błędnie definiowane w książkach. Ważne jest więc skorygowanie zaistniałych błędów, tym bardziej, że zwyczaje te nie są już praktykowane (...).
W jakimś periodyku. opisującym kolekcję strojów i przedmiotów, znalazły się następujące słowa: „Niegdyś największym osiągnięciem Indianina było wzięcie skalpu, jednak wraz z wprowadzeniem broni palnej zabicie człowieka stało się; zbyt łatwe i zazwyczaj po bitwie zbierano wiele skalpów, aż trofeum to straciło na wartości. Indianie za znacznie odważniejszy czyn uważali dotknięcie ciała powalonego wroga specjalną laską, i to pod ostrzałem wrogów”.
W Podręczniku Plemion Indiańskich (Handbook of Indian Tribes) pod hasłem „coup” można przeczytać: „Coup jest zazwyczaj „zaliczeniem”. Zaszczyt zwycięstwa zdobywano za trzy dzielne czyny, mianowicie: zabicie wroga, oskalpowanie wroga lub dotknięcie jako pierwszy żywego lub martwego wroga. Za każdy z nich mężczyzna osiągał tytuł wojownika i miał prawo do wymieniania swego czynu publicznie, ale dotknięcie wroga jako pierwszy uważano za czyn największy, gdyż oznaczał bliski kontakt podczas bitwy”.
Pierwszy z tych cytatów, z wyjątkiem ostatniego zdania. jest czystą fantazją. Cytat drugi także jest mylący, ponieważ stawia na równi zabicie, oskalpowanie, jak i dotknięcie nieprzyjaciela. Wśród plemion Równin, które znam bardzo dobrze, a także wśród innych, o których wiem cokolwiek, wejście w bezpośredni kontakt z wrogiem przez dotknięcie go czymś trzymanym w dłoni lub jakąś częścią ciała było najodważniejszym czynem, jaki w ogóle można dokonać.
Zabicie wroga było dobre o tyle, że zmniejszało liczebność wrogiej grupy. Oskalpowanie wroga nie było ważnym czynem, a w żadnym wypadku – specjalnym zaszczytem. Wrogów pozostawiano często nieoskalpowanych, a jeśli kogoś oskalpowano, to skórę z głowy zabierano tylko jako trofeum, coś do pokazania, coś nad czym można potańczyć – dobra rzecz, ale bez specjalnej wagi. Natomiast dotknięcie wroga czymś trzymanym w dłoni, gołą ręką lub jakąś częścią ciała, było dowodem męstwa – czynem, uprawniającym mężczyznę lub chłopca, który tego dokonał, do najwyższego zaszczytu.
Kiedy zabito wroga, wszyscy ci, którzy znajdowali się w pobliżu, starali się dotrzeć do niego jako pierwsi i go dotknąć. Zazwyczaj przez uderzenie ciała czymś trzymanym w dłoni, strzelbą, łukiem, batem lub kijem. Ci, którzy brali udział w tym wyścigu dotykali ciała tyle razy, ile chcieli. Każdy kto chciał mógł oskalpować zabitego wroga. Ani zabicie, ani oskalpowanie nie uważane było za szczególnie zaszczytny czyn. Główny zaszczyt zdobywał mężczyzna, który jako pierwszy dotknął powalonego wroga. Według Indian najodważniejszy czyn, jakiego można dokonać, to zaliczenie dotknięcia, poprzez dotknięcie lub uderzenie żywego względnie rannego mężczyzny i pozostawienie go przy życiu, co zdarzało się dosyć często. Przeważnie, gdy w bitwie stawały naprzeciw siebie szeregi dwóch przeciwnych plemion, co odważniejsi mężczyźni wyjeżdżali przed swoich ludzi i szarżując na wroga, przejeżdżali przez jego linię, uderzali jednego z nich i powracali do swoich. Kiedy szarżujący mężczyzna został strącony ze swego konia lub jego koń został zabity, wtedy wszyscy członkowie jego wyprawy ruszali na łeb na szyję, by go uratować i wyciągnąć.
Podczas polowania, gdy chłopcy lub młodzi mężczyźni zabili jakieś zwierzę, szczególnie, gdy było ono uważane za niebezpieczne, ruszali ku niemu, by zaliczyć na nim dotknięcie. Opowiadano mi o przypadkach, kiedy młodzi mężczyźni, polując na Równinach na czarnego niedźwiedzia, zabili go strzałami i biegli do niego, by przekonać się komu pierwszemu uda się zaliczyć na nim dotknięcie.
Dowodem męstwa było iść na wojnę nie zabierając ze sobą żadnej broni, którą można by zranić z odległości. Bardziej zaszczytne było mieć włócznię niż łuk. Bardziej zaszczytne było mieć toporek czy maczugę wojenną niż włócznię, a najodważniejszym z wszystkiego było pójście do walki z niczym więcej tylko z batem lub długim kijem, zwanym czasem laską dotknięć (w Polsce znaną jako laska uderzeń lub ciosów - przyp. red.). Nigdy natomiast nie słyszałem by wojenną maczugę z kamienną głownią nazywano laską dotknięć.
Wśród Szejenów – tak jak i wśród innych plemion Równin – zdarzało się często, że człowiek długo chory i bez nadziei na wyzdrowienie lub jeśli spotkało go jakieś wielkie niepowodzenie i nie chciał dłużej żyć deklarował, że zamierza oddać swe ciało wrogom. W praktyce oznaczało to popełnienie samobójstwa poprzez atak na wroga bez odpowiedniego uzbrojenia lub ochrony, a więc robiąc jakąś bardzo odważną rzecz i zostając przy tym zabitym. Był to oczywiście najbardziej honorowy sposób umierania, o wiele bardziej niż zastrzelenie się, zabicie nożem czy powieszenie. Samobójstwo przez powieszenie się zdarzało się zazwyczaj tylko u dziewcząt, które spotkał zawód miłosny. Samounicestwienie nie przynosiło jednak żadnej hańby.
W Montanie żyje obecnie (artykuł napisany został w l9l0 roku - przyp. red.) mężczyzna, który w wieku siedemnastu czy osiemnastu lat po długiej chorobie, która zdawała się nie mieć końca, zadeklarował swemu ojcu, że pragnie dać swe ciało wrogowi. Ojciec wyraził na to zgodę. Zaopatrzył syna w swą najsilniejszą moc i wysłał chłopca z wyprawą na południe, uzbrojonego jedynie w mały toporek. Gdy wyprawa dotarła do kraju wroga, odkryła dwóch nieprzyjaciół z plemienia Omaha, którzy akurat wracali z polowania. Obydwaj posiadali broń palną. Szejenowie ruszyli na nich, a chłopiec, który nazywał się Droga Słońca i otrzymał od swego ojca najlepszego wojennego konia, prowadził. Dogonił jednego z wrogów, gdy ten odwrócił się i próbował go zestrzelić, ale karabin pękł. Droga Słońca swym małym toporkiem strącił go z konia i popędził dalej, doganiając drugiego wroga. Ten odwrócił się i strzelił do niego, ale Droga Słońca pochylił się, unikając w ten sposób kuli i strącił Omahę z konia. Obu wrogów zabili Szejenowie, którzy jechali za Drogą Słońca. Młody człowiek spełnił swój ślub. Otrzymał wielkie pochwały od członków wyprawy, a po powrocie do wioski od całego plemienia. Wyzdrowiał i w wieku siedemdziesięciu czterech czy siedemdziesięciu pięciu lat ciągle opowiadał historię swych młodzieńczych przygód.
Szejenowie zaliczali dotknięcie na wrogu trzy razy, to znaczy, że trzech ludzi mogło dotknąć ciała i otrzymać za to honory zależne od porządku, w którym zostało to zrobione. Następne dotknięcia się nie liczyły. Arapaho dotykali cztery razy. Podczas bitwy członkowie jednego plemienia dotykali wroga, nie zwracając uwagi na to, co robili w tej samej bitwie członkowie plemienia sprzymierzonego. I tak, w bitwie, w której brali udział Szejenowie i Arapaho ten sam człowiek mógł być dotknięty siedem razy. Podczas bitwy nad Północną Rio Grande, w której Szejenowie, Arapaho, Komancze, Kiowa i Apacze pokonali Ute, zaliczanie dotknięć przez różne plemiona stwarzało straszliwe zamieszanie.
Gdy Szejen dotykał wroga. krzyczał „ah haih” i mówił „jestem pierwszy”. Drugi krzyczał „jestem drugi” tak też czynił trzeci.
To oczywiste. że w zamieszaniu dużej bitwy. które często miały miejsce, mogło zdarzyć się wiele pomyłek i wielu mężczyzn mogło sądzić, że są uprawnieni do zaszczytów, o których inni myśleli, że należą się im. Po zakończonej walce zwycięska grupa siadała więc w kręgu i rozpalała ognisko z bizonich odchodów (na Równinach nie było nic innego do palenia - przyp. red.). Na ziemi, tuż koło ogniska umieszczano fajkę i strzelbę. Ludzie zainteresowani podchodzili do ogniska i dotykając najpierw fajki, wymieniali swe czyny, mówiąc „jestem pierwszy”, „drugi” lub „trzeci”, w zależności od konkretnego przypadku. Ktoś mógł wtedy zakwestionować tę wypowiedź i powiedzieć „nie, to ja uderzyłem go pierwszy”, i sprawę tak długo omawiano, aż ustalono różnice w czasie.
Często takie dyskusje bywały bardzo gorące. Przypominam sobie jedną taką rozmowę, która była wręcz zażarta. Zabity został Siuks i Babtiste Bahele, pół krwi Skidi i zarazem ich mniejszy wódz oraz mężczyzna niemający specjalnego znaczenia ścigali się do powalonego wroga, by zapewnić sobie honor dotknięcia go jako pierwszy. Babtiste miał szybszego konia i dojechał do ciała Siuksa pierwszy, ale gdy już pochylał się nad nim, by je dotknąć, koń spłoszył się i skręcił, tak że nie dotknął ciała tym, co trzymał w dłoni, a chłopiec, który podążał za nim, przejechał tuż nad leżącym ciałem wroga i je uderzył. Babtiste argumentował dość wiarygodnie; twierdził. że dojechał do ciała pierwszy i był uprawniony do przyznania mu dotknięcia. Ale przyznał, że tak naprawdę nie dotknął ciała, choć zrobiłby to, gdyby jego koń się nie spłoszył. Nie było żadnej różnicy zdań wśród Indian, którzy jednomyślnie przyznali zaszczyt chłopcu.
Pewnego razu dwóch młodych Szejenów ścigało się, aby dotknąć powalonego wroga. Ich konie biegły łeb w łeb, ale jeden minimalnie wyprzedzał drugiego. Ten, który miał przewagę uzbrojony był w szablę, ten drugi, jadący prawie równo z nim, pochylał się, żeby dotknąć wroga włócznią. Szabla jednak jest krótsza od włóczni i bardzo prawdopodobne, że prowadzący zaliczyłby dotknięcie jako drugi, ale pochylił się i gdy mijali ciało, chwycił włócznię towarzysza, lekko ją pchnął i dotknął nią wroga. Choć właściciel włóczni ciągle ją trzymał, to ponieważ jego dłoń znajdowała się za dłonią kompana na jej drzewcu, zaliczył dotknięcie jako drugi. Jeżeli mężczyzna dotykał wroga włócznią, to każdy, kto dotknął lub uderzył ją w momencie, gdy dotykała ona wroga, zaliczał następne dotknięcie.
Jeśli ktoś był przekonany, że coś zrobił, to mocno walczył o swoje prawa i w tym sporze mógł liczyć na pomoc swych przyjaciół, a przede wszystkim krewnych. Gdy zachodziła różnica zdań, istniały formalne sposoby ustalenia prawdy. U Szejenów stanowczym stwierdzeniem lub przysięgą, gdy miało się złożyć oświadczenie, było potarcie fajki lub wskazanie na święte strzały i wypowiedzenie: „Strzały. słyszycie mnie, zrobiłem to (lub nie zrobiłem)”. Czarne Stopy zazwyczaj przesuwali dłoń nad cybuchem, oświadczając w ten sposób, że ich opowieść jest równie prosta jak dziura w cybuchu.
U Szejenów, jeśli miały miejsce spory, kto dotknął wroga, zaliczając pierwsze dotknięcie, mogła być egzekwowana jeszcze jedna, bardziej formalna przysięga. Na czaszce bizona malowano czarny pasek pomiędzy rogami, aż do nosa, oczodoły i ich obrzeża malowano na czerwono, na prawej kości policzkowej czarną, okrągłą kropkę symbolizującą słońce, a na lewej czerwony półksiężyc. Oczodoły i nos wypełniano świeżą zieloną trawą. Czaszka reprezentowała święty dom. Naprzeciw niej kładziono strzelbę i cztery strzały, które reprezentowały cztery święte strzały. Ci, którzy mieli przysięgać musieli umieścić swe dłonie na strzałach i wtedy złożyć swe oświadczenie. Na ziemi obok strzał i strzelby umieszczano także małe patyki, długie na około trzydzieści centymetrów, ich liczba odpowiadała liczbie wrogów zabitych w bitwie, o której dyskutowano.
Po bitwie, w której panowało zamieszanie i brało udział wielu ludzi, zawsze miały miejsce dyskusje i takie przysięgi zdarzały się bardzo często, prawie zawsze. Zbierało się wtedy wiele mężczyzn i kobiet, by być świadkami ceremonii. Wodzowie nakazywali obwoływaczowi zwołać mężczyzn, którzy roszczą sobie prawo do honorów, w takim porządku w jakim deklarowali dotknięcie wroga, a więc najpierw mężczyznę, który rościł sobie prawo do pierwszego dotknięcia, potem tego, który twierdził, że dotknął wroga jako drugi, itd. Mężczyzna składający przysięgę podchodził do świętych przedmiotów i stojąc nad nimi, wyciągał swe ręce ku niebu, mówiąc: „Ma i jun asts' ni ah'tu” (Moce duchowe. Słuchajcie mnie). Potem pochylając się, kładł dłonie na przedmiotach i mówił: „Na nit'shu” (Dotknąłem go). Po złożeniu przysięgi, często dodawali; „Jeżeli skłamałem, mam nadzieję, że zostanę wkrótce zastrzelony”.
Opowiadał ze szczegółami jak szarżował na wroga i jak go uderzył. Potem wzywani byli ludzie, którzy zaliczyli na tym wrogu drugie dotknięcie, a potem trzecie i każdy szczegółowo opowiadał swą historię. Potem wzywany był mężczyzna, który dotknął pierwszy drugiego wroga, a za nim podążali ci, którzy zaliczyli drugie i trzecie dotknięcie na tej samej osobie. Wszyscy roszczący sobie prawa do honorów opowiadali swe historie w taki sam sposób.
Jeżeli w takich okolicznościach mężczyzna złożył fałszywe oświadczenie, uważano za pewne, że wkrótce umrze, on lub ktoś z jego rodziny. Szejenowie bali się tej przysięgi i jeżeli jakiś mężczyzna miał wątpliwości, czy dokonał tego co twierdził, było bardzo prawdopodobne, że nie pojawi się, gdy wywołane będzie jego imię. Z drugiej strony – wskutek błędu – każdy z mężczyzn mógł wystarczająco szczerze deklarować, że to on dotknął wroga jako pierwszy. Ktoś mógł też przysięgać fałszywie.
W 1862 roku każdy z dwóch spierających się mężczyzn deklarował, że pierwszy dotknął wroga. W rok później, gdy Szejenowie stawiali święty dom (medicine lodge) nad rzeką Repubilcan, jeden z mężczyzn zmarł i wszyscy wtedy mówili i wierzyli w to, że ten mężczyzna rok temu skłamał.
Ci, którzy z bliska widzieli jak dwóch mężczyzn usiłowało dotknąć wroga, mogli powiedzieć do jednego z nich: „Nie jesteśmy pewni co ty zrobiłeś, ale to co on zrobił widzieliśmy wyraźnie”. W ten sposób mogli komuś zagrodzić drogę do honoru z zaliczenia pierwszego dotknięcia. Jak już powiedziano, krewni każdego ze spierających się brali w tym aktywny udział.
Gdy na jednym ze ściganych wrogów, który został w tyle lub został oddzielony od swej grupy, zostało trzy razy zaliczone dotknięcie, ale uniknął on poważnej rany i dostał się z powrotem do swej grupy. To znowu mogły być na nim zaliczane dotknięcia.
Jako przykład osobliwości związanych z praktyką dotykania wroga według reguł szejeńskich weźmy przypadek Śpiącego Niedźwiedzia, wojownika Kiowa nazywanego przez Szejenów Żółtą Koszulą (od jego koszuli wojennej) w wielkiej bitwie, która miała miejsce nad strumieniem Wilka w 1838 roku pomiędzy sprzymierzonymi Kiowa, Komanczami i Apaczami z jednej strony, a Szejenami i Arapaho z drugiej. Na Żółtej Koszuli zaliczono dotknięcie dziewięć razy. Trzy razy został dotknięty, gdy dokonano ataku na obóz Kiowa, gdzie Żółta Koszula bez poważniejszych ran walczył pieszo. Później dostał się do wioski, dosiadł konia i powrócił do bitwy, gdzie został znowu dotknięty trzy razy, tym razem na końskim grzbiecie. W chwilę potem zabito mu konia, a on sam złamał sobie nogę. Usiadł na ziemi i walczył, strzelając z łuku, wtedy ponownie został dotknięty trzy razy i w końcu zabity. Tak więc zaliczono na nim dziewięć dotknięć, z których wszystkie były dozwolone. Innym razem zaliczono dziewięć dotknięć na pewnym Paunisie, który nie został zabity i ostatecznie uciekł.
Jeżeli przez jakieś niedopatrzenie, trzecie dotknięcie nie zostało na wrogu formalnie zaliczone, za takie dotknięcie uznawano akt zdjęcia (grabież) mokasynów, ponieważ człowiek, który je zdejmował dotykał ciała zmarłego. Dotknięcie mogło być oczywiście zaliczane zarówno na mężczyźnie, jak i kobiecie czy dziecku. Na każdym wziętym do niewoli najpierw zaliczano dotknięcie.
Były także inne dokonania uznawane za dostatecznie godne uwagi (też nazywane coup - przyp. red.), ale w żaden sposób nie porównywalne z honorem dotknięcia wroga. U Czarnych Stóp takie dzielne czyny to wzięcie jeńca. Zdobycie tarczy, strzelby, łuku, strzał lub świętej fajki, przy czym każdemu takiemu czynowi może towarzyszyć dotknięcie wroga.
Wśród tego samego ludu wysoce ceniono zwyciężenie wroga pieszo. W dawnych tańcach różnych stowarzyszeń często odbijano na czerwony ślad dłoni na każdej stronie szyi konia, co wraz z innymi rysunkami na piersi reprezentowało kontakt ciała konia z wrogiem.
Wśród Szejenów takim dzielnym czynem było porwanie konia lub koni. Jeśli ktoś dotknął wroga i przy tym zabrał mu tarczę lub strzelbę, zawsze o tym wspominano. Uderzono by w bęben za dotknięcie wroga, uderzono by ponownie za zdobycie tarczy, potem za zdobycie strzelby i – jeśli mężczyzna oskalpował zmarłego – za wzięcie skalpu.
Wierzę, że głęboki szacunek, jakim cieszy się akt dotknięcia wroga jest pozostałością starego uczucia, które przeważało zanim Indianie zaczęli używać pocisków, gdy zobowiązani byli walczyć twarzą w twarz, maczugami lub zaostrzonymi kijami. W takich przypadkach tylko ci, którzy się zwarli bezpośrednio mogli zadać ranę i zdobyć chwałę. Gdy zaczęto stosować strzały, prawdopodobnie ciągle wierzono, że lepiej jest spotkać się z nieprzyjacielem twarzą w twarz niż zabić go z odległości.