Wysoka cena kulawej krowy.
Donald F. DankerArtykuł ukazał się w 10. numerze „Kansas History” w 1987 roku.
Przełożył Aleksander S. Czejen
Nastały pierwsze dni sierpnia 1854
roku, gdy człowiek, który miał na trwałe zapisać się w historii Kansas,
przystąpił do zleconego sobie, niezwykle trudnego zadania. Był nim John W.
Whitfield, niedawno mianowany kierownikiem indiańskiej agencji nad Platte i
mający rozdzielić między plemiona coroczne przydziały należnej im żywności i
towarów. Obszar, jaki mu podlegał, rozciągał się od Teksasu na południu w głąb
Wyoming na północy, w związku z czym pisał do swego zwierzchnika, komisarza do
spraw Indian: „Agencja ta jest zbyt rozległa, aby jeden tylko człowiek mógł
właściwie wywiązywać się ze swych obowiązków...” Tkwiąca w tym stwierdzeniu
prawda tłumaczy przesądziła o porażce przedsięwzięcia. Whitfield wraz ze swymi
ludźmi mozolnie brnęli poprzez południowo-wschodni Wyoming ku fortowi Laramie
na północy, aby oczekującym ich Indianom rozdać zmagazynowane tam dobra. Jakie
pięćdziesiąt mil od celu podróży natknęli się na grupę pędzących co koń
wyskoczy, uciekających Indian. Ci opowiedzieli, że koło fortu odbyła się bitwa
z żołnierzami, że są ofiary i może już nie ma garnizonu. Whitfield pospieszył,
ile sił naprzód i to co zobaczył, stanowi przedmiot tej opowieści, do której
zaczerpnąłem wiele szczegółów z jego raportów i obserwacji.
Whitfield był uczciwym i powszechnie
szanowanym człowiekiem, co niezbyt często zdarzało się wśród pionierów w
Kansas. Urodził się w Tennessee w 1818 roku, skąd przeniósł się do Independence
w Missouri w 1853 roku. Jako demokrata został za prezydentury Franklina
Pierce’a mianowany agentem do spraw Indian i w latach 1855–57 był delegatem do
Kongresu z Terytorium Kansas. Wysunięty przez zwolenników niewolnictwa na
stanowisko notariusza przy urzędzie ziemskim w Doniphan pracował tam od 1857 do
1861 roku, kiedy do władzy doszli republikanie Lincolna. Wtedy to opuścił
Kansas i w stopniu majora wstąpił do wojska konfederatów, gdzie po dwóch latach
doczekał się szlif generała brygady. W roku 1854 nic jednak nie zapowiadało
nadejścia tak burzliwych dni, choć nie brakowało poważnych kłopotów, z jakimi
musiał sobie poradzić.
Kiedy dotarł do fortu Laramie,
stwierdził, że jego bezpieczeństwu nic nie zagraża, ale porucznik John Grattan
i trzydziestu żołnierzy zginęli kilka dni temu w ciągu jednej krwawej godziny.
Bitwa ta, zwana masakrą Grattana, była pierwszym ogniwem w łańcuchu wojen
indiańskich, zakończonym Little Bighorn i Wounded Knee i tworzącym tak smutny
rozdział historii naszego kraju.
Wydarzenia, które doprowadziły do
masakry Grattana, ludzie biorący w niej udział oraz skutki ich postępowania są przedmiotem
tego artykułu. Zaczerpnięte informacje pochodzą z raportów wojskowych,
urzędowych sprawozdań, wyciągów z prasy, opowieści Indian i handlarzy,
uczestników i widzów. Niektóre relacje Indian i handlarzy można znaleźć w
wywiadach, jakie z pozostałymi przy życiu poczynił blisko osiemdziesiąt lat
temu sędzia Eli Ricker.
Wielki Szlak Oregoński, owa
Tajemnicza Droga, prowadził przez serce ziem zagwarantowanych myśliwskim
plemionom Indian z Równin. Ciągnęły nią jednak tysiące Amerykanów, co
nieuchronnie zwiastowało kłopoty. W 1851 roku rząd zwołał w forcie Laramie
wielką naradę z plemionami, aby zastanowić się nad tą sytuacją i uzgodniono, że
Indianie otrzymają towary wartości 50 tysięcy dolarów za wytyczenie drogi przez
swe łowiska. Przydziały te każdego roku czekały na nich w składach handlarzy
futrami pod fortem Laramie. Obie strony przestrzegały tych postanowień, ale
napięcie nie ustawało. Komisarz do spraw Indian pisał w sprawozdaniu za rok
1852, że „Indianie ciągle narzekają na tłumy emigrantów, którzy ciągną przez
ich kraj, pozbawiają ich źródeł utrzymania i szerzą wśród nich choroby i
śmierć...” Właśnie Whitfield miał w 1854 roku dokonać rozdzielenia tych dóbr i
niecierpliwie czekano jego spóźnionego przybycia.
Czekającymi od tygodni na otrzymanie
tak dobrych rzeczy jak boczek, cukier, mąka, koce czy tytoń byli wędrowni
Siuksowie, Szejenowie i Arapaho. Namioty ich ciągnęły się przez całe mile w
dolinie Platte, po obu stronach wielkiej drogi. Był to czas odwiedzin,
wyczekiwania, odpoczynku od rutyny codziennego życia. Kiedy jednak mijały dni,
zaś agent się nie zjawiał, coraz bardziej głodni zaczęli się niecierpliwić i
niepokoić.
Żołnierze z fortu Laramie widzieli,
jak z każdym dniem przybywa coraz więcej Indian, lecz nie zwracali na to uwagi.
Laramie był placówka handlu futrami, którą rząd przekształcił w fort z uwagi na
jej strategiczne położenie na szlaku. Służba była tutaj ciężka i monotonna.
Żołnierze w okolicznych Indianach widzieli tylko próżniaków chcących wyżebrać
cokolwiek od nich lub od emigrantów i którzy nie zasługiwali ani na szacunek
ani na to, by się ich obawiać. Różnili się oni zupełnie od swych
nieujarzmionych pobratymców, którzy przybywali tutaj z kraju bizonów, aby
pobrać należne im przydziały, ale to już uchodziło uwadze żołnierzy.
Dowództwo w forcie Laramie nie
pociągało żadnego oficera armii Stanów Zjednoczonych. W 1853 roku był nim
porucznik Richard B. Garnett z Wirginii. Nie lubił on ani tego kraju ani
Indian, choć kiedy wracał na Wschód, zostawił tu syna, którego urodziła mu Indianka.
Teraz jednak wydał porucznikowi Hughowi B. Flemingowi mało przemyślany rozkaz,
co przyniosło śmierć trzem Siuksów Miniconjou. Jeden z zabitych był krewnym
wojownika imieniem Wysokie Czoło (High Forehead), który odtąd darzył białych
nieubłaganą nienawiścią. W dniu15 sierpnia 1854 roku Fleming był już dowódcą
fortu, a Wysokie Czoło, czekający ze swoimi na należne im przydziały, udawał
się z wizytą do sąsiadujących w pobliżu Siuksów Brule.
Tego samego dnia mormońska karawana,
w której znajdowało się wielu przybyszów z Danii, wlokła się powoli na zachód w
stronę Salt Lake. W pewnej chwili od taboru odbiegła jakaś spłoszona krowa i
gdy właściciel zaczął ją gonić, popędziła do obozu Brule, gdzie gościł Wysokie
Czoło.
Dała mu ona sposobność podjęcia
posiłkiem gospodarzy. Było to bezwartościowe, zagonione prawie na śmierć
zwierzę, a on nie darzył białych nawet szczyptą szacunku. Zastrzelił więc krowę
i głodni Indianie wyprawili sobie ucztę. Właściciel nie omówił sprawy z
Indianami, lecz poszedł do fortu, gdzie poskarżył się porucznikowi Flemingowi,
gdyż dorodna krowa kosztowała wtedy do czterdziestu dolarów. Zaniepokojony
Zwycięski Niedźwiedź (Conquering Bear), wódz Brule, oświadczył, że zapłaci za
krowę koniem lub dwoma i radził zaczekać na przybycie agenta Whitfielda, który
osądzi całą sprawę.
Różnie opowiadano o tym, co potem
zaszło. Jednym ze źródeł jest wywiad, jakiego sędziemu Rickerowi udzielił Frank
Salaway, pół krwi handlarz, który w 1854 roku znajdował się w forcie Laramie.
Twierdził on, że wódz dawał do wyboru konia ze swego liczącego sześćdziesiąt
sztuk stada. Początkowo komendant nie przywiązywał większego znaczenia do
całego zajścia, ale zdaje się, że słabe tłumaczenie przekonało go, iż trzeba
ukarać zabójcę krowy. Na to Zwycięski Niedźwiedź nie mógł przystać, nie tracąc
szacunku swoich. Wysokie Czoło był gościem w obozie Brule, więc znajdował się
pod ich opieką. Nie najmniejszy problem stanowiło to, że Fleming nie znał ani kultury,
ani zwyczajów Indian i zdaje się, że nic go to nie obchodziło.
W garnizonie znajdował się
dwudziestoczteroletni John L. Grattan, absolwent West Point, będący
porucznikiem w kompanii „G” Pułku Piechoty. Nudził się w Laramie już rok bez
żadnej perspektywy szybkiego awansu. Teraz zaczął uporczywie nalegać, by mu
pozwolono zaaresztować zabójcę krowy i Fleming w końcu wyraził zgodę. Grattan
wezwał do pójścia na ochotnika i dwudziestu dziewięciu żołnierzy zdecydowało
się na ten fatalny krok. Oni, wojskowy tłumacz, nazywany przez niektórych
Lucien Auguste, oraz Grattan utworzyli oddział trzydziestu jeden z góry
skazanych na niepowodzenie ludzi.
Ich przygotowania do wymarszu opisał
przyjazny wtedy białym wódz Siuksów Oglala Ten, Którego Konia Boją Się Wrogowie
(Man Afraid of His Horse), przybyły do fortu w nadziei zażegnania niebezpieczeństwa.
Oto fragment jego relacji, znajdującej się teraz w Archiwum Narodowym:
Widziałem żołnierzy, jak
wyprowadzają działo... Widziałem ich, jak je czyszczą... Dwaj oficerowie
rozmawiali ze sobą przez długi czas. Wiał wtedy bardzo silny wiatr. Tłumacz powiedział
mi, że na pewno umrze. Przez cały czas oficer wesoło trącał go końcem szabli,
mówiąc, by się pośpieszył. Tłumacz zwrócił się do mnie ze słowami: „Jestem
gotów na śmierć, ale najpierw się muszę napić.” Podano mu butelkę, z której pił
długo.
To picie wzbudziło potem wiele
kontrowersji. Trzydziestu jeden żołnierzy wraz z Tym, Którego Konia Boją Się
Wrogowie ruszyli wraz z wozem w dół szlaku do odległej o cztery mile placówki
Amerykańskiej Kompanii Handlu Futrami (American Fur Company).
Znajdował się tam Frank Salaway,
który mówił potem, że tłumacz był już pijany. Pewien piechur zwrócił się do
Salawaya, mówiąc: „Są pijani i wszyscy będziemy zabici. Nie widziałem większej
głupoty.” Gdy żołnierze stanęli w zakolu rzeki, ujrzeli wiele tipi w dolinie i
wojowników spędzających w pośpiechu konie z pastwisk, tak jakby spodziewali się
jakichś kłopotów, co bynajmniej nie dodawało wojsku otuchy. Po pewnym czasie
stanęło ono na odpoczynek koło zabudowań Jamesa Bordeaux. Był on znanym
pionierem i handlarzem, żonatym z kobietą Siuksów, znał na wskroś Indian i
mówił biegle ich językiem. Cechowała go też ostrożność granicząca zdaniem
niektórych z tchórzostwem. Bordeaux wspominał później, że wystąpił z
następującą radą: „Powiedziałem mu (Grattanowi), że (Auguste) doprowadzi do
zwady (pijany tłumacz miotał wtedy na Indian najgorsze obelgi) i że gdy zamknie
go w moim domu, załatwię całą sprawę w ciągu trzydziestu minut. Obiecał, że go
powstrzyma i rzeczywiście zwracał się do niego kilka razy, lecz ten nie zwracał
na niego uwagi.”
Zwycięski Niedźwiedź i inni wodzowie
Brule przybyli do domu Bordeauxa. Niedźwiedź nadal chciał zapłacić za krowę
końmi. Tłumaczył, że zabójca krowy jest gościem Brule i że teraz jest w takim
nastroju, że pragnie umrzeć walcząc. Proponował, by zaczekać na przybycie
Whitfielda, lecz Grattan odmówił i poprowadził żołnierzy w środek obozu Brule,
rozbitego niecałe trzysta kroków od domu handlarza.
Kobiety i dzieci zaczęły wymykać się
z tipi i kryć w rosnących nad rzeką wierzbach. Bardziej złowieszczą zapowiedzią
tego, co miało nastąpić był widok czyniących to samo młodych wojowników.
Uzbrojeni odjeżdżali konno, a prowadził ich przyszły wódz Pstry Ogon (Spotted
Tail).
W obozie Brule rozmowa toczyła się
przez niewiarygodnie długi czas czterdziestu pięciu minut, ciągle z udziałem
pijanego tłumacza. Mający wkrótce umrzeć żołnierze szybko znudzili się tą
gadaniną, z której niewiele co rozumieli. Będący tam Salaway mówi, że posiadali
lub pokładli się na ziemi. Wysokie Czoło z bronią w ręku wystąpił przed tipi. Nieszczęsny
Zwycięski Niedźwiedź posłał po Bordeauxa, by zastąpił bełkoczącego Auguste’a.
Ten dosiadł konia, lecz po chwili zeskoczył na ziemię mówiąc, że nie pasuje mu
siodło. Bordeaux miał jeszcze żyć przez wiele długich lat.
Z bezpiecznej odległości handlarze
obserwowali bieg wydarzeń; niektórzy mieli lornetki. Po chwili przyłączył się
do nich Salaway. Opowiadał, jak wódz podszedł do Grattana, wskazał mu tipi
Wysokiego Czoła i wszedł do swojego. Rozległy się strzały i Zwycięski
Niedźwiedź padł. Żołnierze przyprowadzili z sobą dwa działa. Ich salwa poszła
górą, ścinając tylko czubki tyczek od tipi. W odpowiedzi posypał się istny grad
kul. Wśród poległych na miejscu znalazł się Grattan. Pozostali przy życiu
żołnierze rzucili się ku drodze wiodącej do fortu. Jedni jechali w wozie, inni
trzymali się z tyłu, strzelając z rzadka do Indian. Trzymali się jakoś do
chwili, gdy dostali się na równinę, gdzie padli pod ciosami szarżujących
zewnątrz konnych wojowników. Mający dobrego konia tłumacz uciekł po pierwszych
strzałach. Najpewniej natychmiast wytrzeźwiał. Patrzącym zdawało się, że ujdzie
pogoni, kiedy na odgłos walki pojawili się wracający z polowania na antylopy
wojownicy. Prześladowcy Auguste’a pokazali go przyjaciołom, a ci nie tracili
czasu z wysłaniem go na tamten świat. Ocalał tylko ranny szeregowiec John
Cuddy, ukrywany przez kilka dni przez handlarzy i pewnych Indian, lecz i on
pożegnał się z życiem.
Bordeaux przybył do dowódcy fortu z
wieścią, co się stało, ale Fleming nie mógł zrobić nic, by pomścić Grattana.
Nie miał teraz pod sobą więcej jak dwudziestu żołnierzy. Poprosił Bordeauxa, by
postarał się ułagodzić Indian i odzyskać oraz pochować ciała poległych.
Handlarze wywiązali się z zadania. Trupy żołnierzy były strasznie pokaleczone,
a Grattana można było rozpoznać wyłącznie po zegarku. Można wątpić, czy
poczyniono jakieś starania, aby rozpoznać pozostałych. Wszyscy, oprócz
porucznika, spoczęli w płytkim grobie tuż przy szlaku. Grzebano ich w wielkim
pośpiechu. Uczestnik mormońskiej karawany, która po miesiącu mijała to miejsce,
zapisał, że głowy niektórych wystawały z ziemi. Po kilku latach na grobie
usypano górę kamieni, a w 1910 roku ciała wykopano i złożono we wspólnym grobie
na cmentarzu komunalnym fortu McPherson, koło North Platte w Nebrasce. Stojący
na nim wielki kamień nosi nazwiska ich wszystkich. Grattan nie spoczywa ze
swymi żołnierzami. Na jakiś czas pogrzebano go w forcie Laramie, a potem
przewieziono do fortu Leavenworth w Kansas.
W międzyczasie Fleming zatroszczył
się o żyjących. Przygotował obronę fortu w jego najsolidniejszym, zbudowanym z
adobe budynku, pamiętającym czasy handlu futrami. Jak się zdaje, nie utrzymałby
się on jednak długo, gdyby Indianie myśleli o poważnym szturmie. Wysłał też do
fortu Leavenworth gońca na silnym, szybkim koniu. Ten dotarł tam 7 września i
wkrótce druty telegrafu poniosły wstrząsającą wieść do Waszyngtonu.
Większość Indian doszła do wniosku,
że nie ma co czekać na oczekiwane przydziały, więc ruszyli po nie do magazynów.
Bordeaux i niektórzy Indianie próbowali ich uspokoić, ale bez większego
powodzenia. Wielu handlarzy ratowało się ucieczką, przez całe miesiące nie
wracając do swych rodzin.
Frank Salaway opowiedział
interesującą historie. Wraz z innymi przyglądał się, jak Indianie otoczyli
placówkę amerykańskich handlarzy. Czerwony Liść (Red Leaf), brat Zwycięskiego
Niedźwiedzia, stanął na schodach magazynu i wygłosił porywające przemówienie.
Oznajmił, że Zwycięski Niedźwiedź wciąż żyje, że zawsze był przyjacielem
handlarzy i nie chce, by ich rabowano. Żądano, aby Indianie zostawili ich w
spokoju. Nie zdążył jednak skończyć, kiedy czerwonoskórzy odepchnęli go na bok,
wyłamali drzwi i zabrali ze składu wszystko, czego im było potrzeba. Jakimś
cudem nie zauważyli whisky, którą później, prawie w całości, wychłeptali
pracownicy kompanii.
W dziewięć dni po bitwie Zwycięski
Niedźwiedź zmarł. Krewni i przyjaciele pochowali go nad Niobrarą i wyruszyli
zemścić się na pierwszym napotkanym białym. Trzydzieści pięć mil na szlaku,
poniżej fortu Larami, napadli na dyliżans, zabili trzech woźniców, ranili
pasażera nazwiskiem Kinkaid i zrabowali 10 tysięcy dolarów w złocie. Indianie
nie znali wartości pieniądza, toteż po kilku tygodniach zdziwienie zdążających
na zachód emigrantów nie miało granic, kiedy pewien Indianin za trochę kawy i
cukru wręczył im złotą dwudziestodolarówkę.
W kilka dni po bitwie na miejscu
zjawił się agent Whitfield. Po zapoznaniu się z wypadkami wydzielił trochę
pozostawionych towarów grupie Szejenów, którzy nie brali udziału w zajściu i
pozostali w okolicy. W sprawozdaniu pisanym do Waszyngtonu z Wesport w
Missouri, datowanym 2 października 1854 roku nie ukrywał swej irytacji:
Nie widziałem jeszcze przepisu,
który by pozwalał oficerom aresztować i więzić Indianina za taką zbrodnię jak
porwanie krowy.... Żałuję, że z żądaniem wydania winowajcy nie zaczekano do
mego przyjazdu. Gdybym tam był, załatwiłbym sprawę bez najmniejszych
przeszkód... Siuksowie zapłaciliby każdą liczbą koni... woleli umrzeć niż pójść
do więzienia... gdyby porucznik rozumiał psychikę Indian, na pewno by nie
zachował się w taki sposób.
Po kilku miesiącach Whitfield został
w Kongresie przedstawicielem Terytorium Kansas i w takim charakterze wziął
udział w ogólnokrajowej debacie nad tragedią Grattana.
Armia Stanów Zjednoczonych zareagowała
powoli, lecz z całą konsekwencją. Najpierw w listopadzie do fortu Laramie
przybyły z odsieczą dwie kompanie piechoty. Dowodził nimi doświadczony oficer,
podpułkownik William Hoffman, który z miejsca przystąpił do szczegółowego
dochodzenia, zbierając wszelkie informacje od świadków, w tym od handlarzy i
garnizonowego kapelana Williama Vauxa. Ten ostatni oświadczył:
Byłem z nim (Grattanem) w jak
najlepszych stosunkach od dnia jego przybycia do fortu do chwili, gdy odchodził
na tę fatalną misję. Chociaż nie sprawia mi to przyjemności... sprawiedliwość i
prawda każą zachować bezstronność. Wiem, że pan Grattan darzył Indian skrajną
pogardą, której wielokrotnie dawał wyraz w mojej obecności... Przyczynę (całego
zajścia) można upatrywać w tym, że garnizon powierzono niedoświadczonym i
popędliwym chłopcom.
W swym dochodzeniu pułkownik Hoffman
przyznał słuszność Brule, a nie Grattanowi, lecz zastępca szefa sztabu
generalnego Samuel Cooper uznał takie stanowisko za krzywdzące dla porucznika.
Kiedy doszło to do wiadomości pułkownika, gniew jego nie miał granic:
Polecono mi zbadać sprawę, w czym
nikt nie znajdzie żadnej przyjemności. Zapewniam Pana... uczyniłem to sumiennie
i bezstronnie...Pan natomiast zarzuca mi pochopne wnioski, mimo spisanych
relacji świadków... Zarzut poszedł w świat... a ja dowiaduję się o tym po
czterech czy pięciu miesiącach... Doczekałem się tego, że znieważono mnie
publicznie po dwudziestu pięciu latach służby...
Toczący się jeszcze jakiś czas spór
uciął minister wojny Jefferson Davis, przyszły prezydent Skonfederowanych
Stanów Ameryki, który gwałtownie i wyniośle wypowiedział się przeciw
Hoffmanowi. Armia oficjalnie uznała Grattana za bohatera, zdradziecko
wciągniętego w zasadzkę i zabitego przez Brule, którzy muszą teraz ponieść karę.
Davis proponował powiększenie wojska o trzy tysiące kawalerii, mającej
rozprawić się z Siuksami. Krok taki wymagał jednak pozyskania od Kongresu
odpowiednich sum, stąd debata nad tym, co wydarzyło się w obozie Zwycięskiego
Niedźwiedzia, potoczyła się dalej. Kongres zażądał i otrzymał dokumenty zebrane
przez pułkownika Hoffmana wraz z jego raportem. Ze swego miejsca podniósł się
senator Samuel Houston, wojownik z dawnych lat, mściciel Alamo, próbując
wyjaśnić rzecz kolegom:
Przyjrzyjmy się faktom... Ci Indianie
nie dopuścili się niczego złego, dopóki nie zaczęto do nich strzelać... W
jakiej sytuacji znajdowali się ci Indianie? Jakże, obiecano należne im
przydziały. Wiedzieli, że czekają ich one na miejscu. Leżały tam przez blisko
trzy tygodnie. Indianie czekali z całą cierpliwością. Mieli niewiele do
jedzenia. Oczekiwali, że agent zjawi się lada dzień... Szanowny panie, ta krowa
to istny cud naszego stulecia... Będzie nader kosztowną krową... Indianie z
Równin nie są tacy jak Indianie z Południa; cywilizacja nie odcisnęła na nich
dotąd swego piętna... Schronienia szukają w swych bezkresnych górach,
pustyniach i równinach...
W Izbie Reprezentantów Thomas Hart
Benton z Missouri, prosząc Whitfielda z Kansas o potwierdzenie, przemówił w te
słowa:
Skąd ta wrogość? To posyłanie
świeżych oficerków i żołnierzyków z knajpy, by traktowali Indian jak zwierzęta,
jak psy... Dopuszczono się przestępstwa za coś, co nie było przestępstwem.
Wyczyn z 19 sierpnia 1854 roku można krótko podsumować... to plama na naszym
honorze i straty materialne... Naród zapłaci wysoką cenę za kulawą, zagonioną
mormońską krowę i za szalony postępek i niskie ambicje nieopierzonego młokosa z
West Point...
Houston i Benton nie znaleźli jednak
wielu zwolenników. Wojsko ruszyło w pole, a na jego czele stanął twardy,
bezwzględny generał William Harney. Powiesił on dziewięciu Indian w wojnie z
Seminolami, zasłynął w wojnie meksykańskiej, zaś w 1858 roku, podczas tak
zwanej wojny mormońskiej zamierzał powiesić Brighama Younga i jego dwunastu
apostołów, ale odwołano go z dowództwa. Teraz wydawał się właściwym człowiekiem
do poskromienia Brule, potrzebnym tak bardzo, że Jefferson Davis przerwał mu
urlop spędzany we Francji. W lipcu 1855 roku był już w forcie Leavenworth,
zbierając to, co okazało się jak dotąd największą siłą, jaka wyruszyła
Oregońskim Szlakiem: od sześciuset do siedmiuset żołnierzy piechoty, jazdy i
lekkiej artylerii. Zatrzymał się na jakiś czas w forcie Kearny, a potem poszedł
na zachód Wielką Drogą nad Platte. 2 września, trochę więcej niż rok od czasu
bitwy Grattana, znalazł to, czego szukał – grupę Siuksów Brule.
Tworzyło ją blisko czterysta osób,
zamieszkujących w czterdziestu tipi i prowadzonych przez Małego Pioruna (Little
Thunder). Polowali nad Platte, a rozbili się nad wpływającym do niej z północy
Potokiem Bluewater. Było to przy często odwiedzanej przez wędrujących
Oregońskim Szlakiem Jesionowej Jamie (Ash Hollow), która obecnie znajduje się
na terenie Nebraski, na zachodnim krańcu jeziora McConahey, koło miasta
Ogallala. Ciągną się tam strome zbocza wzgórz, przechodzące w głębokie kanion,
pozwalające znaleźć schronienie Indianom, którzy już zresztą wiedzieli o
zbliżaniu się wojska. Handlarze w forcie Laramie słyszeli od dawna o
przygotowaniach do wyprawy, których nie dałoby się utrzymać w tajemnicy. Często
głęboko przywiązani do swych indiańskich żon i kochający swe dzieci o rysach
matek i nazwiskach ojców (jeszcze dzisiaj nazwiska te słyszy się w rezerwatach
Siuksów) czym prędzej pospieszyli z ostrzeżeniem. James Bordeaux pchnął posłańca
do Małego Pioruna, ale ten nie sądził, że coś mu zagraża. Nie stoi na czele
wyprawy wojennej i nie zamierza się bić. Bordeaux, mniej naiwny i bardziej
świadomy tego, na co się zanosi, wysłał jeszcze jednego gońca, lecz ten
przyjechał już za późno.
Zwiadowcy Harneya odnaleźli obóz
Brule. Nawiązano z nimi rokowania, które trwały dotąd, aż żołnierze stanęli na
wyznaczonych pozycjach. Teraz Mały Piorun usłyszał, że ma się gotować do walki.
Znów nadszedł kolejny dzień zabijania. Indianie walczyli w dolinie, z obu stron
usianej jaskiniami. Żołnierze strzelali w ich głąb na oślep. Kiedy było po
wszystkim, wielu Indian leżało martwych. Jedne źródła mówią o osiemdziesięciu
sześciu zabitych, inne, że było ich więcej. Zbyt wiele wśród nich było kobiet i
dzieci, na pewno dlatego, że nie rozpoznano ich w bitewnym zamieszaniu,
niemniej na pewno zbyt wiele.
Przybyło kolejne ogniwo w łańcuchu
wojen. Teraz Indianie mieli masakrę do pomszczenia, zabijanie miało potrwać
jeszcze przez następne pokolenia.
Jeśli istnieje miejsce, do którego udają się duchy
poległych wojowników, to porucznik John L. Grattan i wódz Brule Zwycięski
Niedźwiedź muszą spoglądać na takie miejsca jak Sand Creek, Little Big Horn czy
Wounded Kne i rozpaczać nad wysoką ceną, jaką ich ziomkom przyszło zapłacić za
kulawą, starą krowę.