Wysoka cena kulawej krowy - Wydawnictwo Foxes Books

Foxes Books
Przejdź do treści
Wysoka cena kulawej krowy.
Donald F. Danker

Artykuł ukazał się w 10. numerze „Kansas History” w 1987 roku.
Przełożył Aleksander S. Czejen
Nastały pierwsze dni sierpnia 1854 roku, gdy człowiek, który miał na trwałe zapisać się w historii Kansas, przystąpił do zleconego sobie, niezwykle trudnego zadania. Był nim John W. Whitfield, niedawno mianowany kierownikiem indiańskiej agencji nad Platte i mający rozdzielić między plemiona coroczne przydziały należnej im żywności i towarów. Obszar, jaki mu podlegał, rozciągał się od Teksasu na południu w głąb Wyoming na północy, w związku z czym pisał do swego zwierzchnika, komisarza do spraw Indian: „Agencja ta jest zbyt rozległa, aby jeden tylko człowiek mógł właściwie wywiązywać się ze swych obowiązków...” Tkwiąca w tym stwierdzeniu prawda tłumaczy przesądziła o porażce przedsięwzięcia. Whitfield wraz ze swymi ludźmi mozolnie brnęli poprzez południowo-wschodni Wyoming ku fortowi Laramie na północy, aby oczekującym ich Indianom rozdać zmagazynowane tam dobra. Jakie pięćdziesiąt mil od celu podróży natknęli się na grupę pędzących co koń wyskoczy, uciekających Indian. Ci opowiedzieli, że koło fortu odbyła się bitwa z żołnierzami, że są ofiary i może już nie ma garnizonu. Whitfield pospieszył, ile sił naprzód i to co zobaczył, stanowi przedmiot tej opowieści, do której zaczerpnąłem wiele szczegółów z jego raportów i obserwacji.
Whitfield był uczciwym i powszechnie szanowanym człowiekiem, co niezbyt często zdarzało się wśród pionierów w Kansas. Urodził się w Tennessee w 1818 roku, skąd przeniósł się do Independence w Missouri w 1853 roku. Jako demokrata został za prezydentury Franklina Pierce’a mianowany agentem do spraw Indian i w latach 1855–57 był delegatem do Kongresu z Terytorium Kansas. Wysunięty przez zwolenników niewolnictwa na stanowisko notariusza przy urzędzie ziemskim w Doniphan pracował tam od 1857 do 1861 roku, kiedy do władzy doszli republikanie Lincolna. Wtedy to opuścił Kansas i w stopniu majora wstąpił do wojska konfederatów, gdzie po dwóch latach doczekał się szlif generała brygady. W roku 1854 nic jednak nie zapowiadało nadejścia tak burzliwych dni, choć nie brakowało poważnych kłopotów, z jakimi musiał sobie poradzić.
Kiedy dotarł do fortu Laramie, stwierdził, że jego bezpieczeństwu nic nie zagraża, ale porucznik John Grattan i trzydziestu żołnierzy zginęli kilka dni temu w ciągu jednej krwawej godziny. Bitwa ta, zwana masakrą Grattana, była pierwszym ogniwem w łańcuchu wojen indiańskich, zakończonym Little Bighorn i Wounded Knee i tworzącym tak smutny rozdział historii naszego kraju.
Wydarzenia, które doprowadziły do masakry Grattana, ludzie biorący w niej udział oraz skutki ich postępowania są przedmiotem tego artykułu. Zaczerpnięte informacje pochodzą z raportów wojskowych, urzędowych sprawozdań, wyciągów z prasy, opowieści Indian i handlarzy, uczestników i widzów. Niektóre relacje Indian i handlarzy można znaleźć w wywiadach, jakie z pozostałymi przy życiu poczynił blisko osiemdziesiąt lat temu sędzia Eli Ricker.
Wielki Szlak Oregoński, owa Tajemnicza Droga, prowadził przez serce ziem zagwarantowanych myśliwskim plemionom Indian z Równin. Ciągnęły nią jednak tysiące Amerykanów, co nieuchronnie zwiastowało kłopoty. W 1851 roku rząd zwołał w forcie Laramie wielką naradę z plemionami, aby zastanowić się nad tą sytuacją i uzgodniono, że Indianie otrzymają towary wartości 50 tysięcy dolarów za wytyczenie drogi przez swe łowiska. Przydziały te każdego roku czekały na nich w składach handlarzy futrami pod fortem Laramie. Obie strony przestrzegały tych postanowień, ale napięcie nie ustawało. Komisarz do spraw Indian pisał w sprawozdaniu za rok 1852, że „Indianie ciągle narzekają na tłumy emigrantów, którzy ciągną przez ich kraj, pozbawiają ich źródeł utrzymania i szerzą wśród nich choroby i śmierć...” Właśnie Whitfield miał w 1854 roku dokonać rozdzielenia tych dóbr i niecierpliwie czekano jego spóźnionego przybycia.
Czekającymi od tygodni na otrzymanie tak dobrych rzeczy jak boczek, cukier, mąka, koce czy tytoń byli wędrowni Siuksowie, Szejenowie i Arapaho. Namioty ich ciągnęły się przez całe mile w dolinie Platte, po obu stronach wielkiej drogi. Był to czas odwiedzin, wyczekiwania, odpoczynku od rutyny codziennego życia. Kiedy jednak mijały dni, zaś agent się nie zjawiał, coraz bardziej głodni zaczęli się niecierpliwić i niepokoić.
Żołnierze z fortu Laramie widzieli, jak z każdym dniem przybywa coraz więcej Indian, lecz nie zwracali na to uwagi. Laramie był placówka handlu futrami, którą rząd przekształcił w fort z uwagi na jej strategiczne położenie na szlaku. Służba była tutaj ciężka i monotonna. Żołnierze w okolicznych Indianach widzieli tylko próżniaków chcących wyżebrać cokolwiek od nich lub od emigrantów i którzy nie zasługiwali ani na szacunek ani na to, by się ich obawiać. Różnili się oni zupełnie od swych nieujarzmionych pobratymców, którzy przybywali tutaj z kraju bizonów, aby pobrać należne im przydziały, ale to już uchodziło uwadze żołnierzy.
Dowództwo w forcie Laramie nie pociągało żadnego oficera armii Stanów Zjednoczonych. W 1853 roku był nim porucznik Richard B. Garnett z Wirginii. Nie lubił on ani tego kraju ani Indian, choć kiedy wracał na Wschód, zostawił tu syna, którego urodziła mu Indianka. Teraz jednak wydał porucznikowi Hughowi B. Flemingowi mało przemyślany rozkaz, co przyniosło śmierć trzem Siuksów Miniconjou. Jeden z zabitych był krewnym wojownika imieniem Wysokie Czoło (High Forehead), który odtąd darzył białych nieubłaganą nienawiścią. W dniu15 sierpnia 1854 roku Fleming był już dowódcą fortu, a Wysokie Czoło, czekający ze swoimi na należne im przydziały, udawał się z wizytą do sąsiadujących w pobliżu Siuksów Brule.
Tego samego dnia mormońska karawana, w której znajdowało się wielu przybyszów z Danii, wlokła się powoli na zachód w stronę Salt Lake. W pewnej chwili od taboru odbiegła jakaś spłoszona krowa i gdy właściciel zaczął ją gonić, popędziła do obozu Brule, gdzie gościł Wysokie Czoło.
Dała mu ona sposobność podjęcia posiłkiem gospodarzy. Było to bezwartościowe, zagonione prawie na śmierć zwierzę, a on nie darzył białych nawet szczyptą szacunku. Zastrzelił więc krowę i głodni Indianie wyprawili sobie ucztę. Właściciel nie omówił sprawy z Indianami, lecz poszedł do fortu, gdzie poskarżył się porucznikowi Flemingowi, gdyż dorodna krowa kosztowała wtedy do czterdziestu dolarów. Zaniepokojony Zwycięski Niedźwiedź (Conquering Bear), wódz Brule, oświadczył, że zapłaci za krowę koniem lub dwoma i radził zaczekać na przybycie agenta Whitfielda, który osądzi całą sprawę.
Różnie opowiadano o tym, co potem zaszło. Jednym ze źródeł jest wywiad, jakiego sędziemu Rickerowi udzielił Frank Salaway, pół krwi handlarz, który w 1854 roku znajdował się w forcie Laramie. Twierdził on, że wódz dawał do wyboru konia ze swego liczącego sześćdziesiąt sztuk stada. Początkowo komendant nie przywiązywał większego znaczenia do całego zajścia, ale zdaje się, że słabe tłumaczenie przekonało go, iż trzeba ukarać zabójcę krowy. Na to Zwycięski Niedźwiedź nie mógł przystać, nie tracąc szacunku swoich. Wysokie Czoło był gościem w obozie Brule, więc znajdował się pod ich opieką. Nie najmniejszy problem stanowiło to, że Fleming nie znał ani kultury, ani zwyczajów Indian i zdaje się, że nic go to nie obchodziło.
W garnizonie znajdował się dwudziestoczteroletni John L. Grattan, absolwent West Point, będący porucznikiem w kompanii „G” Pułku Piechoty. Nudził się w Laramie już rok bez żadnej perspektywy szybkiego awansu. Teraz zaczął uporczywie nalegać, by mu pozwolono zaaresztować zabójcę krowy i Fleming w końcu wyraził zgodę. Grattan wezwał do pójścia na ochotnika i dwudziestu dziewięciu żołnierzy zdecydowało się na ten fatalny krok. Oni, wojskowy tłumacz, nazywany przez niektórych Lucien Auguste, oraz Grattan utworzyli oddział trzydziestu jeden z góry skazanych na niepowodzenie ludzi.
Ich przygotowania do wymarszu opisał przyjazny wtedy białym wódz Siuksów Oglala Ten, Którego Konia Boją Się Wrogowie (Man Afraid of His Horse), przybyły do fortu w nadziei zażegnania niebezpieczeństwa. Oto fragment jego relacji, znajdującej się teraz w Archiwum Narodowym:
Widziałem żołnierzy, jak wyprowadzają działo... Widziałem ich, jak je czyszczą... Dwaj oficerowie rozmawiali ze sobą przez długi czas. Wiał wtedy bardzo silny wiatr. Tłumacz powiedział mi, że na pewno umrze. Przez cały czas oficer wesoło trącał go końcem szabli, mówiąc, by się pośpieszył. Tłumacz zwrócił się do mnie ze słowami: „Jestem gotów na śmierć, ale najpierw się muszę napić.” Podano mu butelkę, z której pił długo.
To picie wzbudziło potem wiele kontrowersji. Trzydziestu jeden żołnierzy wraz z Tym, Którego Konia Boją Się Wrogowie ruszyli wraz z wozem w dół szlaku do odległej o cztery mile placówki Amerykańskiej Kompanii Handlu Futrami (American Fur Company).
Znajdował się tam Frank Salaway, który mówił potem, że tłumacz był już pijany. Pewien piechur zwrócił się do Salawaya, mówiąc: „Są pijani i wszyscy będziemy zabici. Nie widziałem większej głupoty.” Gdy żołnierze stanęli w zakolu rzeki, ujrzeli wiele tipi w dolinie i wojowników spędzających w pośpiechu konie z pastwisk, tak jakby spodziewali się jakichś kłopotów, co bynajmniej nie dodawało wojsku otuchy. Po pewnym czasie stanęło ono na odpoczynek koło zabudowań Jamesa Bordeaux. Był on znanym pionierem i handlarzem, żonatym z kobietą Siuksów, znał na wskroś Indian i mówił biegle ich językiem. Cechowała go też ostrożność granicząca zdaniem niektórych z tchórzostwem. Bordeaux wspominał później, że wystąpił z następującą radą: „Powiedziałem mu (Grattanowi), że (Auguste) doprowadzi do zwady (pijany tłumacz miotał wtedy na Indian najgorsze obelgi) i że gdy zamknie go w moim domu, załatwię całą sprawę w ciągu trzydziestu minut. Obiecał, że go powstrzyma i rzeczywiście zwracał się do niego kilka razy, lecz ten nie zwracał na niego uwagi.”
Zwycięski Niedźwiedź i inni wodzowie Brule przybyli do domu Bordeauxa. Niedźwiedź nadal chciał zapłacić za krowę końmi. Tłumaczył, że zabójca krowy jest gościem Brule i że teraz jest w takim nastroju, że pragnie umrzeć walcząc. Proponował, by zaczekać na przybycie Whitfielda, lecz Grattan odmówił i poprowadził żołnierzy w środek obozu Brule, rozbitego niecałe trzysta kroków od domu handlarza.
Kobiety i dzieci zaczęły wymykać się z tipi i kryć w rosnących nad rzeką wierzbach. Bardziej złowieszczą zapowiedzią tego, co miało nastąpić był widok czyniących to samo młodych wojowników. Uzbrojeni odjeżdżali konno, a prowadził ich przyszły wódz Pstry Ogon (Spotted Tail).
W obozie Brule rozmowa toczyła się przez niewiarygodnie długi czas czterdziestu pięciu minut, ciągle z udziałem pijanego tłumacza. Mający wkrótce umrzeć żołnierze szybko znudzili się tą gadaniną, z której niewiele co rozumieli. Będący tam Salaway mówi, że posiadali lub pokładli się na ziemi. Wysokie Czoło z bronią w ręku wystąpił przed tipi. Nieszczęsny Zwycięski Niedźwiedź posłał po Bordeauxa, by zastąpił bełkoczącego Auguste’a. Ten dosiadł konia, lecz po chwili zeskoczył na ziemię mówiąc, że nie pasuje mu siodło. Bordeaux miał jeszcze żyć przez wiele długich lat.
Z bezpiecznej odległości handlarze obserwowali bieg wydarzeń; niektórzy mieli lornetki. Po chwili przyłączył się do nich Salaway. Opowiadał, jak wódz podszedł do Grattana, wskazał mu tipi Wysokiego Czoła i wszedł do swojego. Rozległy się strzały i Zwycięski Niedźwiedź padł. Żołnierze przyprowadzili z sobą dwa działa. Ich salwa poszła górą, ścinając tylko czubki tyczek od tipi. W odpowiedzi posypał się istny grad kul. Wśród poległych na miejscu znalazł się Grattan. Pozostali przy życiu żołnierze rzucili się ku drodze wiodącej do fortu. Jedni jechali w wozie, inni trzymali się z tyłu, strzelając z rzadka do Indian. Trzymali się jakoś do chwili, gdy dostali się na równinę, gdzie padli pod ciosami szarżujących zewnątrz konnych wojowników. Mający dobrego konia tłumacz uciekł po pierwszych strzałach. Najpewniej natychmiast wytrzeźwiał. Patrzącym zdawało się, że ujdzie pogoni, kiedy na odgłos walki pojawili się wracający z polowania na antylopy wojownicy. Prześladowcy Auguste’a pokazali go przyjaciołom, a ci nie tracili czasu z wysłaniem go na tamten świat. Ocalał tylko ranny szeregowiec John Cuddy, ukrywany przez kilka dni przez handlarzy i pewnych Indian, lecz i on pożegnał się z życiem.
Bordeaux przybył do dowódcy fortu z wieścią, co się stało, ale Fleming nie mógł zrobić nic, by pomścić Grattana. Nie miał teraz pod sobą więcej jak dwudziestu żołnierzy. Poprosił Bordeauxa, by postarał się ułagodzić Indian i odzyskać oraz pochować ciała poległych. Handlarze wywiązali się z zadania. Trupy żołnierzy były strasznie pokaleczone, a Grattana można było rozpoznać wyłącznie po zegarku. Można wątpić, czy poczyniono jakieś starania, aby rozpoznać pozostałych. Wszyscy, oprócz porucznika, spoczęli w płytkim grobie tuż przy szlaku. Grzebano ich w wielkim pośpiechu. Uczestnik mormońskiej karawany, która po miesiącu mijała to miejsce, zapisał, że głowy niektórych wystawały z ziemi. Po kilku latach na grobie usypano górę kamieni, a w 1910 roku ciała wykopano i złożono we wspólnym grobie na cmentarzu komunalnym fortu McPherson, koło North Platte w Nebrasce. Stojący na nim wielki kamień nosi nazwiska ich wszystkich. Grattan nie spoczywa ze swymi żołnierzami. Na jakiś czas pogrzebano go w forcie Laramie, a potem przewieziono do fortu Leavenworth w Kansas.
W międzyczasie Fleming zatroszczył się o żyjących. Przygotował obronę fortu w jego najsolidniejszym, zbudowanym z adobe budynku, pamiętającym czasy handlu futrami. Jak się zdaje, nie utrzymałby się on jednak długo, gdyby Indianie myśleli o poważnym szturmie. Wysłał też do fortu Leavenworth gońca na silnym, szybkim koniu. Ten dotarł tam 7 września i wkrótce druty telegrafu poniosły wstrząsającą wieść do Waszyngtonu.
Większość Indian doszła do wniosku, że nie ma co czekać na oczekiwane przydziały, więc ruszyli po nie do magazynów. Bordeaux i niektórzy Indianie próbowali ich uspokoić, ale bez większego powodzenia. Wielu handlarzy ratowało się ucieczką, przez całe miesiące nie wracając do swych rodzin.
Frank Salaway opowiedział interesującą historie. Wraz z innymi przyglądał się, jak Indianie otoczyli placówkę amerykańskich handlarzy. Czerwony Liść (Red Leaf), brat Zwycięskiego Niedźwiedzia, stanął na schodach magazynu i wygłosił porywające przemówienie. Oznajmił, że Zwycięski Niedźwiedź wciąż żyje, że zawsze był przyjacielem handlarzy i nie chce, by ich rabowano. Żądano, aby Indianie zostawili ich w spokoju. Nie zdążył jednak skończyć, kiedy czerwonoskórzy odepchnęli go na bok, wyłamali drzwi i zabrali ze składu wszystko, czego im było potrzeba. Jakimś cudem nie zauważyli whisky, którą później, prawie w całości, wychłeptali pracownicy kompanii.
W dziewięć dni po bitwie Zwycięski Niedźwiedź zmarł. Krewni i przyjaciele pochowali go nad Niobrarą i wyruszyli zemścić się na pierwszym napotkanym białym. Trzydzieści pięć mil na szlaku, poniżej fortu Larami, napadli na dyliżans, zabili trzech woźniców, ranili pasażera nazwiskiem Kinkaid i zrabowali 10 tysięcy dolarów w złocie. Indianie nie znali wartości pieniądza, toteż po kilku tygodniach zdziwienie zdążających na zachód emigrantów nie miało granic, kiedy pewien Indianin za trochę kawy i cukru wręczył im złotą dwudziestodolarówkę.
W kilka dni po bitwie na miejscu zjawił się agent Whitfield. Po zapoznaniu się z wypadkami wydzielił trochę pozostawionych towarów grupie Szejenów, którzy nie brali udziału w zajściu i pozostali w okolicy. W sprawozdaniu pisanym do Waszyngtonu z Wesport w Missouri, datowanym 2 października 1854 roku nie ukrywał swej irytacji:
Nie widziałem jeszcze przepisu, który by pozwalał oficerom aresztować i więzić Indianina za taką zbrodnię jak porwanie krowy.... Żałuję, że z żądaniem wydania winowajcy nie zaczekano do mego przyjazdu. Gdybym tam był, załatwiłbym sprawę bez najmniejszych przeszkód... Siuksowie zapłaciliby każdą liczbą koni... woleli umrzeć niż pójść do więzienia... gdyby porucznik rozumiał psychikę Indian, na pewno by nie zachował się w taki sposób.
Po kilku miesiącach Whitfield został w Kongresie przedstawicielem Terytorium Kansas i w takim charakterze wziął udział w ogólnokrajowej debacie nad tragedią Grattana.
Armia Stanów Zjednoczonych zareagowała powoli, lecz z całą konsekwencją. Najpierw w listopadzie do fortu Laramie przybyły z odsieczą dwie kompanie piechoty. Dowodził nimi doświadczony oficer, podpułkownik William Hoffman, który z miejsca przystąpił do szczegółowego dochodzenia, zbierając wszelkie informacje od świadków, w tym od handlarzy i garnizonowego kapelana Williama Vauxa. Ten ostatni oświadczył:
Byłem z nim (Grattanem) w jak najlepszych stosunkach od dnia jego przybycia do fortu do chwili, gdy odchodził na tę fatalną misję. Chociaż nie sprawia mi to przyjemności... sprawiedliwość i prawda każą zachować bezstronność. Wiem, że pan Grattan darzył Indian skrajną pogardą, której wielokrotnie dawał wyraz w mojej obecności... Przyczynę (całego zajścia) można upatrywać w tym, że garnizon powierzono niedoświadczonym i popędliwym chłopcom.
W swym dochodzeniu pułkownik Hoffman przyznał słuszność Brule, a nie Grattanowi, lecz zastępca szefa sztabu generalnego Samuel Cooper uznał takie stanowisko za krzywdzące dla porucznika. Kiedy doszło to do wiadomości pułkownika, gniew jego nie miał granic:
Polecono mi zbadać sprawę, w czym nikt nie znajdzie żadnej przyjemności. Zapewniam Pana... uczyniłem to sumiennie i bezstronnie...Pan natomiast zarzuca mi pochopne wnioski, mimo spisanych relacji świadków... Zarzut poszedł w świat... a ja dowiaduję się o tym po czterech czy pięciu miesiącach... Doczekałem się tego, że znieważono mnie publicznie po dwudziestu pięciu latach służby...
Toczący się jeszcze jakiś czas spór uciął minister wojny Jefferson Davis, przyszły prezydent Skonfederowanych Stanów Ameryki, który gwałtownie i wyniośle wypowiedział się przeciw Hoffmanowi. Armia oficjalnie uznała Grattana za bohatera, zdradziecko wciągniętego w zasadzkę i zabitego przez Brule, którzy muszą teraz ponieść karę. Davis proponował powiększenie wojska o trzy tysiące kawalerii, mającej rozprawić się z Siuksami. Krok taki wymagał jednak pozyskania od Kongresu odpowiednich sum, stąd debata nad tym, co wydarzyło się w obozie Zwycięskiego Niedźwiedzia, potoczyła się dalej. Kongres zażądał i otrzymał dokumenty zebrane przez pułkownika Hoffmana wraz z jego raportem. Ze swego miejsca podniósł się senator Samuel Houston, wojownik z dawnych lat, mściciel Alamo, próbując wyjaśnić rzecz kolegom:
Przyjrzyjmy się faktom... Ci Indianie nie dopuścili się niczego złego, dopóki nie zaczęto do nich strzelać... W jakiej sytuacji znajdowali się ci Indianie? Jakże, obiecano należne im przydziały. Wiedzieli, że czekają ich one na miejscu. Leżały tam przez blisko trzy tygodnie. Indianie czekali z całą cierpliwością. Mieli niewiele do jedzenia. Oczekiwali, że agent zjawi się lada dzień... Szanowny panie, ta krowa to istny cud naszego stulecia... Będzie nader kosztowną krową... Indianie z Równin nie są tacy jak Indianie z Południa; cywilizacja nie odcisnęła na nich dotąd swego piętna... Schronienia szukają w swych bezkresnych górach, pustyniach i równinach...
W Izbie Reprezentantów Thomas Hart Benton z Missouri, prosząc Whitfielda z Kansas o potwierdzenie, przemówił w te słowa:
Skąd ta wrogość? To posyłanie świeżych oficerków i żołnierzyków z knajpy, by traktowali Indian jak zwierzęta, jak psy... Dopuszczono się przestępstwa za coś, co nie było przestępstwem. Wyczyn z 19 sierpnia 1854 roku można krótko podsumować... to plama na naszym honorze i straty materialne... Naród zapłaci wysoką cenę za kulawą, zagonioną mormońską krowę i za szalony postępek i niskie ambicje nieopierzonego młokosa z West Point...
Houston i Benton nie znaleźli jednak wielu zwolenników. Wojsko ruszyło w pole, a na jego czele stanął twardy, bezwzględny generał William Harney. Powiesił on dziewięciu Indian w wojnie z Seminolami, zasłynął w wojnie meksykańskiej, zaś w 1858 roku, podczas tak zwanej wojny mormońskiej zamierzał powiesić Brighama Younga i jego dwunastu apostołów, ale odwołano go z dowództwa. Teraz wydawał się właściwym człowiekiem do poskromienia Brule, potrzebnym tak bardzo, że Jefferson Davis przerwał mu urlop spędzany we Francji. W lipcu 1855 roku był już w forcie Leavenworth, zbierając to, co okazało się jak dotąd największą siłą, jaka wyruszyła Oregońskim Szlakiem: od sześciuset do siedmiuset żołnierzy piechoty, jazdy i lekkiej artylerii. Zatrzymał się na jakiś czas w forcie Kearny, a potem poszedł na zachód Wielką Drogą nad Platte. 2 września, trochę więcej niż rok od czasu bitwy Grattana, znalazł to, czego szukał – grupę Siuksów Brule.
Tworzyło ją blisko czterysta osób, zamieszkujących w czterdziestu tipi i prowadzonych przez Małego Pioruna (Little Thunder). Polowali nad Platte, a rozbili się nad wpływającym do niej z północy Potokiem Bluewater. Było to przy często odwiedzanej przez wędrujących Oregońskim Szlakiem Jesionowej Jamie (Ash Hollow), która obecnie znajduje się na terenie Nebraski, na zachodnim krańcu jeziora McConahey, koło miasta Ogallala. Ciągną się tam strome zbocza wzgórz, przechodzące w głębokie kanion, pozwalające znaleźć schronienie Indianom, którzy już zresztą wiedzieli o zbliżaniu się wojska. Handlarze w forcie Laramie słyszeli od dawna o przygotowaniach do wyprawy, których nie dałoby się utrzymać w tajemnicy. Często głęboko przywiązani do swych indiańskich żon i kochający swe dzieci o rysach matek i nazwiskach ojców (jeszcze dzisiaj nazwiska te słyszy się w rezerwatach Siuksów) czym prędzej pospieszyli z ostrzeżeniem. James Bordeaux pchnął posłańca do Małego Pioruna, ale ten nie sądził, że coś mu zagraża. Nie stoi na czele wyprawy wojennej i nie zamierza się bić. Bordeaux, mniej naiwny i bardziej świadomy tego, na co się zanosi, wysłał jeszcze jednego gońca, lecz ten przyjechał już za późno.
Zwiadowcy Harneya odnaleźli obóz Brule. Nawiązano z nimi rokowania, które trwały dotąd, aż żołnierze stanęli na wyznaczonych pozycjach. Teraz Mały Piorun usłyszał, że ma się gotować do walki. Znów nadszedł kolejny dzień zabijania. Indianie walczyli w dolinie, z obu stron usianej jaskiniami. Żołnierze strzelali w ich głąb na oślep. Kiedy było po wszystkim, wielu Indian leżało martwych. Jedne źródła mówią o osiemdziesięciu sześciu zabitych, inne, że było ich więcej. Zbyt wiele wśród nich było kobiet i dzieci, na pewno dlatego, że nie rozpoznano ich w bitewnym zamieszaniu, niemniej na pewno zbyt wiele.
Przybyło kolejne ogniwo w łańcuchu wojen. Teraz Indianie mieli masakrę do pomszczenia, zabijanie miało potrwać jeszcze przez następne pokolenia.
Jeśli istnieje miejsce, do którego udają się duchy poległych wojowników, to porucznik John L. Grattan i wódz Brule Zwycięski Niedźwiedź muszą spoglądać na takie miejsca jak Sand Creek, Little Big Horn czy Wounded Kne i rozpaczać nad wysoką ceną, jaką ich ziomkom przyszło zapłacić za kulawą, starą krowę.
Wróć do spisu treści